Wachmistrz na grząskiej szosie
„Naród, który ma amatorów – maratończyków – to naród wytrwały, pracowity, pełen energii i woli. Naród taki ma prawo do życia” – głosił „PS” pochwałę biegów maratońskich po tym, jak 2 listopada 1924 roku pierwsi w Polsce śmiałkowie ruszyli na trasę .
Uczestnicy pierwszego maratonu na starcie w Rembertowie: od lewej Mirtenbaum (ŁKS Łódź), Kędzia (Korona), Niesobski (70 Pułk K.S. Jarocin), Bill (4 Pułk Artylerii Ciężkiej), szewc Jackowski, Szelestowski (Polonia Warszawa), Bielak (Flota Morska), Kwitowski (4 P.A.C.), Wanat (Strzelec Warszawa). 2 listopada 1924. Stefan Szelestowski zwycięża w pierwszym polskim maratonie.
Mglisty niedzielny poranek, Zaduszki. Ludzie kierują się jeszcze na groby. Wachmistrz Przybocznego Szwadronu Prezydenta Rzeczpospolitej Stefan Szelestowski trochę zaspany po zabawie swego batalionu zrywa się i pędzi na pociąg. Niestety, kolejka ucieka mu sprzed nosa. Co za pech! Chwyta więc pierwszą napotkaną dorożkę i każe się wieźć w stronę Rembertowa. Woźnica przycina konika i mkną, jednak znów spotyka ich niefart. Wjechali na drogę prywatną i właściciel każe zawracać. Zrozpaczony Szelestowski wyskakuje zatem z powozu, pędzi 3 kilometry na przełaj. Na szczęście widzi, że maratończycy jeszcze nie ruszyli, stoją na starcie i czekają, bo kierownik zawodów na kilka minut wstrzymał bieg. Udało się! Teraz przed nim 42 kilometry i 195 metrów…
W deszczu pod wiatr „Po długich namysłach, targach i debatach doprowadzono do skutku bieg o niesłychanie wielkim znaczeniu sportowym i społecznym. Dzień, w którym się maraton odbywa, jest dla każdego narodu niemal świętem, jakże wiele hartu i ducha trzeba, aby przebyć tak długi dystans!” – pisano w naszej gazecie. Wachmistrz Szelestowski, kiedy dotarł na start, szybko się rozebrał i dołączył do siedmioosobowej grupki konkurentów. A czekali już na niego sierżant Kazimierz Niesobski z Jarocina, chorąży artylerzysta z Inowrocławia Edward Kwitowski osławiony zwycięstwem w biegu na 36 km w Toruniu, artylerzysta kapral Józef Bill z Inowrocława, marynarz z tczewskiego okrętu „Czajka” Edmund Bielak, rekordzista Polski na 25 km Stanisław Wanat oraz reprezentujący ŁKS Marek Mirtenbaum i Koronę Warszawa Kędzia. Wśród startujących kręcił się też znany z biegów ulicznych szewc 59-letni Jackowski, ale komisja lekarska nie dopuściła go do maratonu. „Mimo wszystko na strzał ruszył wraz z innymi w pantofelkach, spodniach, marynarce i kapeluszu, oraz z… butlą wina na drogę” – zanotował „Tygodnik Sportowy”.
Wśród uczestników zabrakło jednak Jerzego Rapackiego z Legii, który, jak pisała ówczesna prasa, mocno dopominał się zorganizowania maratonu, twierdząc, iż wszystkie inne biegi są dla niego za krótkie. „Zabawne!” – krytykowały zgodnie gazety dezercję, ale doczekały się zaskakującej odpowiedzi. „Zmuszony jestem wyjaśnić, że od miesiąca przeszło jestem chory. W 1920 r. w lipcu, w bitwie pod Ostrogiem, otrzymałem ciężką ranę w lewą nogę. Rana ta nie będąc należycie wyleczoną, otworzyła mi się z powodu ostrego treningu przygotowawczego uniemożliwiając startowanie w biegu maratońskim…” – tłumaczył legionista.
Pierwsi maratończycy wyruszyli więc na szosę bez Rapackiego. Trasa z Rembertowa prowadziła przez Wawer, Zegrze, półmetek był w Nieporęcie i stamtąd z powrotem do Rembertowa. Na początku ostre tempo podyktował Kwitowski, tuż za jego plecami trzymał się Szelestowski. Reszta stawki się rozciągnęła. „Jackowski wałęsa się na końcu” – opisywał przebieg biegu „Tygodnik”, jednak szewc szybko skapitulował i dał się przygarnąć sanitarnemu automobilowi. Już na 4. kilometrze zaatakował Szelestowski, oderwał się od Kwitowskiego i pognał swoim tempem. Tymczasem jesienna pogoda także postanowiła sprawdzić hart ducha pierwszych polskich maratończyków. Zaczął zacinać coraz mocniejszy deszcz, wzmógł się wiatr, wiejący śmiałkom w oczy. Szosa również miejscami przypominała pińskie błota. Zimna aura droczyła się z biegaczami, jakby pytając, ile mają silnej woli. Na 18. kilometrze trasy zrezygnował Kędzia, na 19. okulał Mirtenbaum, ale jeszcze się nie poddawał, spasował cztery kilometry dalej. Półmetek w Nieporęcie biegnący na czele wachmistrz osiągnął w czasie 1:20:20. Na 25. km skapitulował Wanat, następnie przegrał zawody ze smagającym deszczem Niesobski. Do mety zmierzało więc tylko czterech, połowa odpadła.
Na 30. km lider miał już sześć kilometrów przewagi nad Kwitowskim, za którym w pewnej oddali biegli Bill i Bielak. „Na przestrzeni od 32 – 35 km przechodzi Szelestowski kryzys, zdaje się być wyczerpany, po otrzymaniu jednak wody ciągnie dobrze. Na 37. km Kwitowskiego opuszcza siła woli i wypompowany chroni się w aucie. A niezmęczony Bielak mija Billa” – relacjonował „Tygodnik Sportowy”.
Na mecie brama maratońska nie była okazała – zwykłe dwie choinki. „Ukazuje się wreszcie na zakręcie grupka cyklistów, zabłoconych po dziurki nosowe, a wśród nich Szelestowski. Przy niebywałym entuzjazmie obecnych, we wspaniałej formie, przerywa taśmę. Zarzuca mu się wieniec laurowy na szyję…” – opisywał „TS”. Czas zwycięzcy – 3 godz. 13 min. i 10 sek. Niemal godzinę później wpada na metę marynarz Bielak (4:07:37), trzeci doczłapał kapral Bill (4:10:22.5), obaj i tak chlubnie zapisali się w polskiej historii sportu.
Maratończyk europejskiej klasy „A co sądził wówczas nasz lud, który zaciekawiony wydarzeniami zebrał się w pobliżu mety? Licznie zgromadzone okoliczne chłopstwo żywo komentuje maraton” – zanotował red. Józef Rakower, który przytoczył wypowiedź jednego z nich. „To som warjaty, kiej mam, panie jenteres w Nieporęcie i w trzy godziny chciał być tu i z powrotem, sam bym się zmachał, a konia zmordował do cna, ale tak latać w gatkach dla nicego… Olaboga!… psami bym poszczuł i tyle…” – kręcił nosem Maciej z Miłosnej. Media były jednak zachwycone. „Ośmiu zawodników na starcie, z których trzech ukończyło bieg, to jak na początek nie najgorzej” – oceniał „Przegląd Sportowy”. „Szelestowski, wziąwszy pod uwagę fatalne warunki biegu, uzyskał europejski czas. Jeśli zaś przyjmiemy, że nie był do biegu należycie przygotowany, to wynik ten poprawiony w innych warunkach o kilka minut stawia go w rzędzie maratończyków o europejskich wynikach” – cieszył się „PS”. „Śmiało można twierdzić, iż mamy maratończyka o europejskiej klasie” – z zachwytem pisały też inne gazety. Zauważano nawet, że czas Szelestowskiego na półmetku nie odbiegał wiele od porównywalnego rezultatu mistrza olimpijskiego, fińskiego biegacza Albina Stenroosa. Tyle że podczas igrzysk w Paryżu, które odbyły się kilka miesięcy wcześniej, nasz biegacz nie startował w maratonie, lecz bez sukcesów na 5000 m indywidualnie i 3000 m drużynowo. „PS” dziwił się natomiast, dlaczego nie wystąpił w Paryżu w… chodzie. W tej dyscyplinie wygrał bowiem wcześniej świetnym finiszem zawody dookoła Warszawy, a w Paryżu znakomicie prezentował się na treningach.
Zresztą Szelestowski, reprezentujący warszawską Polonię, już wtedy uznawany był za jednego z najwszechstronniejszych polskich sportowców lat 20. Mając jeszcze w nogach maraton, tydzień później w świetnej formie zwyciężył w crossie
8,5 km z Wilanowa do parku Sobieskiego w Warszawie.
Wierny Polsce Według „PS” nowy bohater zaczynał karierę wiosną 1922 roku jako „frekwentant” (uczestnik) wojskowego kursu gimnastycznego. W pierwszym starcie, biegu „Kurjera Polskiego” zajął dopiero 26. miejsce. „Sumienna praca – purytański sposób życia, odbyty w zimie kurs instruktorski trenera finlandzkiego Hankwartha – przyczyniają się do stałej bardzo systematycznej poprawy wyników” – stwierdził „PS”. Szelestowski wygrywa biegi i dostaje glejt na udział w igrzyskach olimpijskich. „Po powrocie z olimpjady, kulejąc jakiś czas, nie bierze udziału w żadnych zawodach aż do zupełnego wyzdrowienia, zyskując również jakiś czas na zupełny wypoczynek” – prześledziła nasza gazeta, która ujawniła, że nie był należycie przygotowany do maratonu, bo nie wiedział, że ten bieg się odbędzie. Jego sukces olśnił nie tylko prasę, lecz nawet protektora lekarzy sportowych. „Szelestowski, który serce posiada wyjątkowo zdrowe, jako maratończyk może zabłysnąć na terenie międzynarodowym, skoro po raz pierwszy w życiu i przy marnych warunkach uzyskał tak bajeczny wyczyn” – dowodził płk dr Stanisław Rouppert, późniejszy członek MKOL.
Szelestowski nie chciał później zabłysnąć jako maratończyk. W poznańskim wojskowym centrum sportowym przeszedł szkolenie szermiercze, następnie odbył studia w zakresie wychowania fizycznego na kilku specjalistycznych kursach zagranicznych. Był dyplomowanym instruktorem szermierki, boksu, gier sportowych, a także trenerem pływania i lekkiej atletyki. Nic dziwnego, że jego wyczynowe zainteresowania skierowały się wkrótce w stronę rodzącego się w Polsce pięcioboju nowoczesnego. Jako trzykrotny indywidualny mistrz kraju (1926, 1927, 1928) wystartował w drugich igrzyskach olimpijskich właśnie w tej dyscyplinie. W 1928 roku w IO Amsterdamie zajął 26. miejsce na 37 startujących.
„Urodziłem się 11 listopada 1900 roku w Warszawie przy ulicy Bonifraterskiej z ojca Jana i matki Franciszki z domu Barabasz” – napisał w życiorysie zachowanym w Muzeum Sopotu. „Wyznania jestem rzymsko-katolickiego, ojciec zmarł gdy miałem lat 18, a matka zmarła gdy miałem lat 21. Byłem 4 razy żonaty. Obecnie rozwiedziony. 5-oro dzieci (…). Pochodzę z rodziny szlacheckiej herbu Szeliga, bardzo patriotycznej, zasłużonych i dobrych Polaków. Dziadek był powstańcem 1863 roku, przez co stracił majątek Popowo nad Bugiem i zmuszony był do przeniesienia się do Warszawy; ojciec działaczem PPS, zesłanym za strajki na Syberię, z której uciekł i wyemigrował do Brazylii, ale wkrótce wrócił do Polski…”.
Szelestowski wyznał, że w wieku 15 lat wstąpił do Legionów Polskich, tworzył organizację wojskową „Wierni Polsce aż do grobu”, w 1918 roku rozbrajał Niemców w Warszawie, w Pułku Szwoleżerów brał udział w wojnie 1920 roku i następnie w powstaniu śląskim. Podczas okupacji prowadził szkołę gimnastyki, w której akompaniował m.in. Stefan Kisielewski, działał w ruchu oporu, z nakazu AK prowadził zajęcia szermierki z niemiecką grupą olimpijczyków w gmachu gestapo przy al. Szucha i zdobywał wiadomości kontrwywiadowcze. Z tego powodu po wyzwoleniu został aresztowany przez bezpiekę, ale zdołał się oczyścić.
Po wojnie osiadł na Wybrzeżu, gdzie odbudowywał polski sport. Prowadził zajęcia, szkolił zawodników w wielu dyscyplinach. Jego wychowankiem był między innymi Jerzy Hausleber, czterokrotny mistrz Polski w chodzie, późniejszy trener meksykańskich medalistów olimpijskich. Szelestowski był też trenerem kadry narodowej w pięcioboju nowoczesnym. Zmarł w październiku 1987 roku. Wojenne losy nie oszczędziły innych uczestników maratonu. Kwitowski został zamordowany w Katyniu, Bielak zginąl na ORP „Grom” w Narwiku, a Billa zamordowali Sowieci na kresach wschodnich.
Spełnione życzenie – Najbardziej cenną dla mnie pamiątką jest pożółkła widokówka, którą dostałem od dziadka Szelestowskiego w październiku 1979 roku. Pisał na niej: „Wnukowi Markowi przesyła z pięknych Karkonoszy i pięknego Karpacza, gdzie odbywa się Sejmik Klubów Olimpijczyka pozdrowienia z życzeniami, aby wyrósł na olimpijczyka jak dziadek” – mówi Marek Krawczyk. – To brzmiało niczym wyrocznia. No i sprawdziło się, chociaż on tego nie doczekał, ale może coś przeczuwał, miał intuicję sportowca – dodaje Marek, olimpijczyk z Atlanty 1996 i Sydney 2000.
– Nie zostałem jednak biegaczem, tylko pływakiem – zaznacza Krawczyk, 12-krotny mistrz i 4-krotny rekordzista Polski w stylu klasycznym, brązowy medalista ME w sztafecie (Sewilla 1997), szósty w IO w Atlancie na 200 m. – Trochę pamiętam dziadka, razem nawet mieszkaliśmy w Sopocie, ale byłem jeszcze małym dzieckiem. Wiem, że miał otwarty basen obok domu, gdzie prowadził szkółkę pływacką. Uczył nawet znanego aktora Zbyszka Cybulskiego. Mnie już nie zdążył, ale z powodu tego basenu zapaliłem się do pływania. Bardzo się starałem, by spełnić jego życzenie, powtórzyć wyczyny i się udało. Raz postanowiłem też sprawdzić się w maratonie i ukończyłem bieg, choć oczywiście w gorszym czasie. Dziadek był dla mnie sportowym wzorem, twardym facetem, specyficzną osobą o niezwykłej historii – wspomina z uznaniem wnuk Szelestowskiego.
Przeglad Sportowy
31 października 2019
Autor: Lech UFEL
oryginalny artykuł: